Wiem, że jest czwartek, a ja wróciłam w niedzielę. Uwierzcie, miałam okropny powrót, o czym napiszę za chwilę.
Po pierwsze – przepraszam, że nie miałam czasu napisać ostatniej notki
Po drugie – jetlag znowu daje mi w kość. Już jest lepiej, ale budzenie się o 5 nad ranem nie jest niczym fajnym…
Zacznijmy od początku. Ostatni dzień był oczywiście najsmutniejszy. Wszyscy zaplanowali sobie spacery, zakupy a tu zonk! Lało (i to tak porządnie) cały dzień. Lot miałam dopiero o 21.00 więc cały dzień przesiedzieliśmy w hotelu żegnając się z wyjeżdżającymi po kolei liderami. W końcu przyszedł czas na nas: 10 osób w jednym samolocie. Znów Vancouver – Londyn, Londyn – Warszawa. Już na lotnisku dostaliśmy informację, że samolot Sophie z Danii miał awaryjne londowanie w Toronto, a samolot Carrie z Australii spóźnił się tak bardzo, że zorganizowano jej nocleg w Japonii (tam, gdzie miała przesiadkę). Niestety, mam pecha do samolotów międzykontynentalnych. 2 raz byłam po „tamtej” stronie świata i drugi raz podczas powrotu padało. Lot był opóźniony, przez co musieliśmy nadrobić w trasie, zwiększając prędkość do 1200km/h. Rezultat? TURBULENCJE. Nienawidzę turbulencji. Nie zmrużyłam oka przez 8h podróży. Dodatkowo, przez to, że lot był opóźniony, mogliśmy nie zdążyć na przesiadkę (mieliśmy tylko 1h). Zgłosiliśmy to załodze, przesiedli nas do pierwszej klasy i dopilnowali, abyśmy pierwsi wysiedli z samolotu. Wraz z przepustką „Express Connection” udało się zdążyć na samolot. Ale znów: turbulencje a do tego złapał mnie pierwszy Jetlag. Byłam przeszczęśliwa, kiedy wylądowałam w Warszawie i zobaczyłam po dwóch tygodniach mojego męża.
Całe te 2 tygodnie nauczyły mnie wielu rzeczy zarówno związanych z cukrzycą jak i z prozą życia. Mam nadzieję, że za 2 lata polecę na kolejny taki wyjazd, tym razem do Abu Dhabi (całe szczęście tam jest tylko 6h przesunięcia czasowego
).

Dajcie znać, czy podobała Wam się relacja z mojego wyjazdu.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz